„Za niedługo rozpoczną się spotkania z naukowcami ekologami fachowcami z ochrony środowiska! – krzyczy na swoim Facebooku burmistrz Żywca Antoni Szlagor.

- I wtedy zostaną obnażone różne kłamstwa mity głoszone przez różne osoby organizacje na temat tych inwestycji! mieszkańcy Żywca to rozumni ludzie i nie dadzą się ze względów politycznych wkręcić w temat spalarni śmieci której nikt w Żywcu nie buduje i nie będzie budował! Mówienie o ciepłowniach że to spalarnia to tak jak mówienie że kot to tygrys bo są podobni trochę do siebie. Przegrali niektórzy wybory to się chcą od reagować!!!!! Mówię NIE takim działaniom kosztem mieszkańców i miasta!”.
Myśli galopują, składnia nie nadąża, od emocji świerzbu można dostać…
Dokładnych namiarów na „różne osoby organizacje”, które kłamią i wierzą w mity, burmistrz, kierowany najpewniej wrodzonym taktem, nie podał. Z czytelnej aluzji wnioskujemy jednak, że chodzi o ludzi tępych i politycznych przeciwników burmistrza, co zresztą na jedno wychodzi.
Opornym wobec jego wizji budowy w Żywcu spalarni śmieci wygraża Szlagor ekspertami. Zacytujmy więc jednego z ekspertów, prof. Grzegorza Wielgosińskiego z Politechniki Łódzkiej, który w materiale „Co można nazwać paliwem alternatywnym?” pisze: „Konieczne będzie ustanowienie nowych standardów emisyjnych dla spalania RDF (SRF), gdyż dopuszczenie spalania ich tak jak paliw kopalnych grozi pogorszeniem jakości powietrza”. Mówiąc wprost, spalarnie śmieci (pardon: ciepłownie na RDF) zatruwają powietrze.
I w sumie trudno oczekiwać, że będą to powietrze nasycać wonnościami, skoro – jak prof. Wielgosiński zaznacza zresztą w tym samym opracowaniu – „najczęściej wykorzystywane surowce do produkcji RDF to odpady komunalne, opony, odpadowe rozpuszczalniki i pozostałości po destylacji rozpuszczalników, tworzywa sztuczne, pozostałości z demontażu samochodów, papier i karton, odpady zwierzęce, przepracowane oleje, trociny i drewno odpadowe, masa włóknista z zakładów papierniczych, osady ściekowe, słoma, tekstylia (głównie dywany)”.
Najwyraźniej słowo „spalarnia” działa na burmistrza jak brudna bielizna na transwestytę – wściec się można, bo gdzie tu w czymś takim się pokazać. Cóż, każdy ma jakiegoś bolenia – jak mawiał mój dziadunio. Ja na przykład dostaję wysypki, gdy ktoś głośno gada przez komórkę w autobusie.
Problem w tym, że opór burmistrza wobec rzeczywistości jest tyleż heroiczny, co beznadziejny. Rzeczy tego świata zostały już dawno ponazywane tak, jak powinny, żeby się wszystkim wszystko nie popieprzyło. Toteż lepiej sprawy nie tykać. Jak by tu nie kombinować, coś, w czym się spala, to piec, a jeśli to coś jest duże – to spalarnia, a nie, dajmy na to, spa. Tak jak miejsce, w którym się piecze, to piekarnia, a nie pieczara, facet w szaliku to nie szalet, a zoofil wcale nie jest odmianą filozofa.
Jeśli się więc spala śmieci – bez względu na to, czy noszą uczoną nazwę RDF, czy choćby i PRL – to robi się to w spalarni, a nie w ognisku przedszkolnym. I tak już pozostanie bez względu na to, jak długo burmistrz Szlagor kotom i tygrysom będzie się przyglądał.
Wołk