Gospodyni schroniska na Lipowskiej – Maria Gowin, dla przyjaciół i stałych bywalców znana jako „Helenka” lub „Miki”, prowadzi obiekt nieprzerwanie od 1969 roku. Do 1999 roku w pracy pomagał jej mąż Zbigniew, legenda Beskidów, wieloletni ratownik GOPR, człowiek gór.
Po jego śmierci, z pomocą gospodyni przyszły córki z własnymi rodzinami. Dzisiaj pomagają jej dorosłe już wnuki. Pani Maria prowadziła schronisko od 1969 roku. Warto było, choć to oczywiście szmat czasu, który trudno zawrzeć w kilku słowach. Jak było kiedyś, jak się zaczęło?
- Po prostu. Była możliwość, weszliśmy w to z mężem i stało się schronisko naszym sposobem na życie. Wcześniej byłam nauczycielką nauczania początkowego, ale zmieniając zawód, nie żałowałam. To naprawdę kawał życia – mówi pani Helena.
Szmat czasu, początek w poprzedniej epoce politycznej i ekonomicznej?
- Tak. Politycznego aspektu nie odczuwaliśmy. Ale ekonomicznie? Na pewno za tzw. PRLu schroniska były ważnymi punktami życia. Było więcej turystów, zwłaszcza zorganizowanych. Po przemianach gospodarczych spadek ruchu był bardzo zauważalny, choć nie miało to ścisłego przełożenia na dochodowość - wyjaśnia.
Pani Helena potwierdza, że schronisko na Lipowskiej to dobry sąsiad. Jednocześnie jednak to sąsiedztwo nie najlepiej wpływało na optykę nadrzędnych urzędów. Zawsze ich porównywano, obroty schronisk, obłożenie. Tymczasem przez Rysiankę przechodzi znacznie więcej szlaków turystycznych, co ma ścisłe i wyraźnie przełożenie na dochodowość.
Czy mieli jakiś ciekawych, znanych gości?
-Oczywiście, że przez tyle lat się ich wielu pojawiło. Za poprzedniej epoki był jeden dygnitarz, nazwiska dokładnie nie pamiętam, a nie chcę podać złego. Dzwonili kilka razy, czy pamiętam że będzie? Zapytałam, czy mam przygotować czerwony dywan, bo nie wiem? Nic nie odpowiedzieli. Przybył z obstawą, kabury i pistolety za pasami, dwa sąsiednie pokoje przeznaczone dla ochrony. Ale bardzo fajny facet, miło było. Był kilka dni, chodził po górach jeździł na nartach, żona odpoczywała na miejscu. Później? Był Wojciech Olejniczak, już jako europoseł. Pytał, czy jedzenie będzie nadające się do konsumpcji? No jak to nie? Oczywiście. Potem jeszcze kilka razy przyjechali z Węgierskiej Górki na skuterach. Był też Przemysław Gosiewski. Jakieś 3 razy zimą. Wywozili go na skuterach. Uprawiał sport, biegał na nartach, było miło - wspomina gospodyni Schroniska.Niedźwiedzie bywały? Bo ostatnio można było usłyszeć, że wędrują po okolicy?
- Tak, mieliśmy kilka zaprzyjaźnionych. Ale był też jeden, niekoniecznie przyjaciel. W czasie, kiedy mieliśmy też psa. Wilczur to był, ale z gęstym i długim włosiem. Znajomi turyści do nas szli w zimie. Jak przyszli, mówili, że mijał ich ten nasz pies, wołali ale na nich nie zareagował. A nasz wilczur leżał na schodach - opowiada w rozmowie z nami pani Helenka. Teraz w schronisku jest nowofunlandczyk, suka, Femi. Ewidentna maskotka.